Sezon dla zwyczajnych


        „Obym tylko mógł rosnąć: być bardziej stałym, prostszym, cichszym, cieplejszym” -
Dag Hammarskjold, Sekretarz Generalny ONZ, noblista (1905-1961)


        Miałem szczęście od dziecka przebywać wśród przywódców - duchowych i świeckich. Mój tata reprezentował obie role, był pastorem, a równocześnie pracował zawodowo na stanowisku kierowniczym. Dzisiaj, z perspektywy lat zauważam, że pojawiały się w naszym środowisku kościelnym sezony przywództwa, wynikające z kultury kościoła i czynników zewnętrznych. Wspomnę jedynie o dwóch, a to z tego względu, że są mi bliskie. Proszę, wybaczcie generalizowanie, które ignoruje osobisty kontekst czytelnika. Mam wrażenie, że gdy byłem dzieckiem - cofnijmy się na chwilę do ubiegłego wieku, jakieś czterdzieści lat - miał miejsce sezon polowań na przywódców. Moja świadomość tego zjawiska w tamtym czasie była niewielka i intuicyjna, dzisiaj, kiedy to widzę lepiej, mogę szczerze współczuć przywódcom tamtych dni, w tym mojemu tacie. Panoszył się brak szacunku dla przełożonych - nie wiem, czy miał na to wpływ ustrój polityczny, czy nie - rozkapryszeni członkowie kościołów regularnie "jechali" po swoich przywódcach, i to bez litości. Dodatkową okazją do publicznego linczu były tak zwane spotkania członkowskie, odbywające się zwykle raz do roku. Myślę, że czasem powinny się one raczej nazywać rozróbami kościelnych kiboli. Podziwiam przywódców, którzy przez to musieli przechodzić.



        Pamiętam  zmagania mojego taty. Ten zły trend przyczynił się do różnych chorób i zbyt wczesnej śmierci niektórych pastorów. Mimo to pełnili wiernie swą służbę w jakiś sposób akceptując tak brutalne realia życia i służby. Nie był to sezon wykreowany przez przywódców, a raczej wynikający z realiów życia i problemów kościoła - czasem z niskiej kultury osobistej, czasem z braku edukacji, czasem z duchowej płycizny. Miejmy nadzieję, że ten sezon należy już do przeszłości. Nie jestem przy tym naiwny i przesadnie pozytywny, przywódcy byli i będą poddani krytyce, nie zawsze rzeczowej. Czasy się na szczęście zmieniły, podnosi się standard życia, możemy skuteczniej doskonalić kulturę kościoła, świadomie ją zmieniać. Zdajemy sobie sprawę, że nie powinniśmy pozwalać na niszczenie naszego zdrowia, powołania i służby. Będąc otwartymi na korektę nie akceptujemy destrukcji.


        Przejdę teraz do bliższych nam lat. Kolejny sezon, który zaobserwowałem, to był czas tworzenia superprzywództwa. Pojawił się wizerunek przywódcy supermana - mówiącego głośniej niż zwykli ludzie, modlącego się głośniej niż inni, głoszącego kazania głośno - i to nie ze względu na słaby słuch słuchaczy. Tworzony był obraz przywódcy bohatera, niezniszczalnego, silnego. Po części przywędrowało to do nas z innych kultur, że przywódca musi się wyróżniać. Jak ktoś wejdzie do kościoła, albo przyjdzie na jakieś spotkanie, powinien od razu zauważyć, kto tu rządzi. A może była to reakcja na wcześniejszy sezon? Jeśli wcześniej przywódca w oczach ludzi często był nikim, to może przyszedł czas, by pokazać, że naprawdę jest kimś ważnym. Upokorzenia być może obróciły się w pragnienie posiadania wyjątkowej siły, autorytetu, władzy. Spokojni przywódcy, przestępując próg budynku kościoła i stając na podium, zmieniali się w hałaśliwych ekstrawertyków. Choć jestem zwolennikiem dynamicznego kaznodziejstwa, to uważam, że kościół nie potrzebuje nienaturalnie brzmiących wypowiedzi. Poza tym w naszej polskiej kulturze nie trzeba
krzyczeć ani na ludzi, ani do ludzi. Odpowiedni poziom decybeli jest jakimś wyznacznikiem szacunku dla słuchaczy. Ten drugi sezon został wykreowany pośrednio przez środowisko niedowartościowanych i spragnionych władzy przywódców. Jakie są rezultaty superprzywództwa? Samotność, odizolowanie od ludzi, odosobniony bohater, z którym trudno się utożsamić. Człowiek z daleka podziwiany, ale nie wpływający na życie zwykłego śmiertelnika. To uderzyło w dwie strony, przywódca i naśladowcy zostali osamotnieni, powstała bariera. Specjaliści od tego zagadnienia informują, że sezon superprzywództwa w kulturze zachodniej
już się dawno zakończył. Styl silnego wizjonerstwa i superwizerunku cieszył się powodzeniem aż do lat dziewięćdziesiątych. Niestety, nie wszyscy przywódcy dostrzegli tę zmianę sezonu.

        Ta krótka i niepełna analiza prowadzi mnie do wniosku, że warto starać się utrzymywać balans między słabością a siłą. Być przywódcą zwyczajnym, normalnym, autentycznym. Bez nadętej pokazowej duchowości, bez pudru na twarzy. Być przywódcą, z którym się można utożsamiać i od którego można się uczyć, tak po prostu. Żeby dobrze przewodzić, trzeba mieć szacunek dla samego siebie, ale z drugiej strony być normalnym człowiekiem, bez przesadnej tytułomanii, dystansu i religijnej gadki, bez przesadnie duchowych wpisów na facebooku. Jezus był tak zwyczajny, że wielu nie dostrzegło w Nim Syna Bożego, a ci, co dostrzegli odkryli piękno relacji z Nim, poznali Go z bliska, mogli dosłownie leżeć na Jego ramieniu. Może jednak lepiej być zwyczajnym ogrodnikiem niż ambitnym właścicielem plantacji, zwyczajnym pasterzem niż super hodowcą. Warto tworzyć sezon zwyczajnych przywódców.